17 września 2013

Black Ops 2013 - Relacja


BLACK OPS - "Only the best survive"

Zimna Wojna należy do przeszłości, ale niektóre interesy państw Zachodu wciąż muszą być załatwiane niejawnie. Dla tego w latach 90-tych Komisja Ds. Służb Specjalnych Unii Wolnych Stanów autoryzowała projekt utworzenia jednostki do wykonywania zadań specjalnych o charakterze wrażliwym z punktu widzenia stosunków dyplomatycznych UWS. Operatorzy wykonujący zadania w ramach tych operacji nie mają stopni, struktury dowodzenia czy określonych procedur działania. Nie noszą godła żadnego państwa, nie mają określonego regulaminem munduru czy wyposażenia. Liczy się tylko jedno - wykonać zadanie. Nie mogą liczyć na wparcie regularnych sił zbrojnych swojego kraju ani żadnego z sojuszników. W razie pojmania są zdani wyłącznie na siebie, a przełożeni zaprzeczą, że cokolwiek o nich wiedzą. Są ludźmi od czarnej roboty... mówią o nich BLACK OPS.
"Po serii długich i wymagających szkoleń czeka Was ostatni egzamin. Ostatnie ogniwo rekrutacji. Misja jest dla Was sprawdzianem czy się nadajecie. Grupa, która ją wykona zachowa prawo do noszenia naszywki "BLACK OPS" i tym samym możliwość wstąpienia w nasze szeregi..."

Organizatorem imprezy jest SFORA TEAM


SFSG Poznań (CS - BOBER) w składzie Bosman, Fush, Q i Mycha miała możliwość wzięcia udziału w manewrach Black Ops. Podsumowując - GRUBA IMPREZA!!!


Czym jest Black Ops – wprowadzenie

Manewry te są jedyne w swoim rodzaju. Niby zasady milsim'owe, ale nie do końca jest to klasyczny milsim, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie, nie... tutaj sytuacja jest zupełnie inna, od samej idei imprezy, po jej realizację. Manewry BO nie są jakoś mocno reklamowane, wydaje się też, że organizatorom nie bez powodu zależy na tym by impreza nie była „masowa”. Zresztą taki masowy wydźwięk imprezy w moim odczuciu zniszczyłby tylko jej klimat.

Zatem, o co chodzi w BO i do kogo te manewry są kierowane?


BO ma na celu przetestowanie własnych umiejętności, zarówno indywidualnych oraz grupowych, w sytuacji bycia w ciągłym pościgu, na obcym terenie, gdzie realne spotkanie liczniejszego wroga jest bardzo duże, a przede wszystkim niespodziewane. Podział stron na BO jest w zasadzie banalnie prosty: „sarenki” - czyli grupy BO wykonujące w terenie zadania, które przy okazji mogą polować same na siebie, oraz „myśliwi” - dobrze zorganizowana grupa ludzi dysponująca wszystkimi możliwymi środkami, które mają im pomóc w schwytaniu „sarenek” nim wydostaną się one z terenu działań.
Każda grupa BO posiada na swoim stanie lokalizator - taki perfidny gadżet, który pozwalał będzie śledzić nasze poczynania w trakcie całej rozgrywki. Lokalizator pozwala grupom „myśliwych” lokalizować grupy BO co godzinę, lub wedle życzenia – on line, na żądanie. Po prostu nie wiemy kiedy, gdzie i w jaki sposób podejdzie do nas przeciwnik. Stawia to uczestników w sytuacji ciągłej gotowości, przez co wymusza na grupach BO bardzo uważne planowanie działań podczas wykonywania zadań począwszy od zachowania ostrożności podczas zwykłego przemieszczania się, aż po rozważne planowanie postoju nawet na minimalny czas.
Nim rozpoczną się manewry, każda z grup BO musi przygotować sporo dokumentów związanych z procedurami, które mogą być wykorzystane podczas imprezy, typu: MEDEVAC, ISOPREP czy EPA. Każda z grup BO dostała również od organizatora zestaw zadań do wykonania w terenie, których przekrój był niesamowity, np. zlokalizowanie w terenie elementów nadających (transmiterów) i określenie ich dokładnych koordynatów oraz azymutu anten, określenie potencjalnych miejsc do lądowania helikopterów typu Chinook lub BELL w różnych konfiguracjach, odnalezienie i udzielenie pomocy rozbitym pilotom helikoptera... itp. - generalnie masa bardzo ciekawych i skomplikowanych w wykonaniu zadań. Oczywiście nie wszystkie były wykonalne, jest to zrozumiałe i każdy z biorących udział w manewrach miał tego świadomość.
Zasady MED stosowane w grze wydają się być kompilacją różnych systemów milsim'owych używanych w różnych częściach kraju. Zadaniem systemów odzwierciedlania ran jest urealnienie rozgrywki oraz wymuszenie na uczestnikach odpowiedzialności za wszystkich „swoich ludzi” podczas trwania manewrów.
Tak czy inaczej, wszyscy wiedzą na co się piszą zgłaszając się na BO, również nasza ekipa. Tyle mianem wstępu, a teraz czas na konkrety – czyli subiektywna relacja z manewrów, które odbyły się we wrześniu 2013 r.

Rozdział I - TOC

Pod TOC Gryf trafiamy późnym wieczorem. Mamy jeszcze sporo czasu na oporządzenie się i bycie w 100 % gotowymi do wyjścia w teren. Chwilę po 2300 LT meldujemy gotowość do wjazdu na teren TOC i dostajemy komunikat zezwalający na nasz wjazd. Kilka minut później jesteśmy już przy głównym wejściu gdzie zostajemy zatrzymani przez ochronę i następuje autoryzacja naszego wejścia zgodnie z rozkazami oraz złożonym przez nas TOP'em.
Dostajemy zielone światło na wjazd i bezpośredni kontakt z TOC. Na płycie lotniska zostawiamy auto i oczekujemy na transport. Po chwili z oddali ryczy silnik Honkera, który następnie przewozi nas do miejsca odprawy. Szybkie naświetlenie zasad oraz wyznaczone zostają cele do realizacji. Każdy z nas dostaje mapę AO, naszywki Black Ops oraz jeden z nas niósł będzie lokalizator. Wszystko jasne... dostajemy jeszcze informację o naszym DZ i możemy się pakować do czekającego na nas Honkera.

Rozdział II – INFIL


 Miejsce naszego desantu oraz zaplanowana przez nas EPA.

Pierwszy raz miałem taką jazdę Honkerem, 60 – 70 km/h po krętych i wyboistych leśnych drogach robi swoje. Jazda przednia! Kierowca i pilot zachowują się jak dwójka w standardowych rajdach 4x4, jest moc! Po kilku kilometrach jazdy pada komunikat: - Minuta do zrzutu! Patrzymy po sobie i wiemy, że z naszej czwórki to Fush i Q będą wypadali pierwsi. - 30 sekund! Chłopaki już są w gotowości. Honker hamuje, chłopaki wypadają, gaz do dechy i jedziemy dalej.
Kolejny komunikat: - Minuta do zrzutu! Teraz pora na mnie i Mychę. Auto hamuje, plecaki wypadają, a my za nimi. Honker rusza, zostaję z Mychą placami do siebie zabezpieczamy miejsce zrzutu. Chwila ciszy trwa i trwa... wiemy już, że jest bezpiecznie. Rozkładamy się po dwóch stronach drogi, każdy próbuje obstawić swoje 180 stopni, co w zasadzie jest prawie niemożliwe. Mycha próbuje nawiązać kontakt z Fushem i Q, co się udaje. Chłopaki dostają od nas informację odnośnie RV... no i czekamy na siebie.
Niedawno padało, cały las nocą wydaje się przemieszczać, co chwilę spadająca gdzieś większa kropla wody zdaje się wyostrzać wszystkie zmysły. Przebijająca się przez drzewa poświata księżyca wywołuje pierwsze złudzenia obecności innych osób w lesie. Nie można się dać zwariować, ale też nie można bagatelizować tego co się widzi.
Mija ok. 30 minut, gdy na drodze widzimy wolno poruszające się dwie sylwetki dokładnie rozglądające się podczas przemarszu. Kontakt na radiu, krótkie polecenie i już wiemy, że to nasi. Łączymy się w czwórkę i udajemy się sprawdzić jeden z naszych RV, wyznaczony wcześniej w planowanym korytarzu ucieczkowym wedle EPA. Przynajmniej będziemy wiedzieli jak wygląda okolica i czego możemy się potencjalnie spodziewać podczas EXFIL'u. Krótki postój, czas na fajkę i łyk płynów, podjęcie decyzji o najbliższym celu marszu, ustalenie azymutu i ruszamy. Po około trzech kilometrach znajdujemy wedle odczucia miejsce dość dobre na pierwszy postój z odpoczynkiem. Zagłębienie w ziemi, dookoła sporo suchych gałęzi, więc niepostrzeżenie nikt nas raczej nie podejdzie. Decyzja zapada, że Fush i Q pierwsi idą spać. Mają na tą czynność ok 1,5 godziny. Ja i Mycha bierzemy pierwszą wartę. Zapada cisza, gdyby nie wielkie krople wody odrywające się od gałęzi, byłoby jak w grobie. Fush i Q jakoś nie mogą zasnąć, co chwilę słychać szelest bivibagów. W pewnym momencie coś walnęło o ziemię. Cholera... Mycha nie odpowiada na radiu, więc podpełzam do niego z pytaniem co to było? Okazało się, że kawał gałęzi odpadł i gruchnął o ziemię. Czas mija, budzimy chłopaków... wyglądają na lekko śniętych, ale pakują się i po chwili jesteśmy gotowi do drogi. Podjęliśmy decyzję by dłużej nie zostawać w jednym miejscu, bo lokalizatory cały czas działają, więc kolejne 1,5 godziny zwiększało by nasze ryzyko spotkania wroga. Kolejne miejsce postoju wyznaczyliśmy ok. 2,5 km dalej, nad brzegiem jeziora. Na miejscu wartę przejął Fush i Q, a ja i Mycha odpadliśmy w błogim, nieco ponad godzinnym śnie.



Rozdział III – Misja

Wstajemy przed świtem, sprawdzamy oporządzenie, ustalamy pierwsze dwa cele i podejście do nich. Są niedaleko, więc na spokojnie zaczynamy się do nich kierować. Mamy teraz świadomość, że w pobliżu mogą być już inne oddziały BO, które też wykonują swoje zadania. Pierwszy transmiter znajdujemy po chwili poszukiwań, koordynaty spisane, azymut anteny wyznaczony – brak wroga. Jest dobrze, ruszamy dalej. Tym razem szukamy geolokatora czesząc domniemaną lokalizację tyralierą. Fiasko... dekujemy się nad brzegiem jeziora i jeszcze raz oglądamy mapę. On musi tu być... Zrzucamy plecaki i przygotujemy się raz jeszcze do przeczesania terenu. Wychodzimy ponownie tyralierą na punkt. W pewnym momencie Mycha znika mi z pola widzenia ale mam go cały czas na radiu. Po chwili słyszę głosy przed nami. To nikt z nas... ktoś też jest tutaj i pewnie szuka tego co my. Wysuwamy się powoli w otwartą przestrzeń i... widzę dwójkę przeciwników zadekowanych koło geolokatora z karabinami wycelowanymi prawie w naszą stronę. Prawie... daje nam to element zaskoczenia, bo spodziewali się nas z innej strony. Daję na radiu cichy komunikat: kontakt na jedenastej. Fush i Q są po mojej lewej gotowi do uderzenia. Otwieram ogień, trafiając jednego z przeciwników i widzę jak pozostali zostawiają go i uciekają z miejsca akcji. Po chwili zapada cisza. Wysyłam Fusha by sprawdził postrzelonego, jednocześnie go ubezpieczając. Fush daje znać, że gość jest ranny, lecz nie chce z nami współpracować podczas rozmowy, więc daję Fushowi znak by z nim skończył. Kod geolokatora spisany, możemy się ulotnić. Mycha dociera do nas przy plecakach. Uspokajamy emocje, obieramy kolejny cel oddalony o ok. 7 km i ruszamy. Po drodze odbieramy komunikat o zadaniu specjalnym – rozbici piloci helikoptera – niestety nie jesteśmy w stanie tam dotrzeć na czas, są za daleko.


Postoje powyżej 15 miut jakie robiliśmy w czasie gry.

Kolejny postój i czas na jedzenie. Po ok. 30 minutach ruszamy dalej, przed nami kolejne transmitery i geolokatory do odnalezienia. Bez żadnych perypetii odnajdujemy kolejne trzy elementy, oraz opisujemy pierwszy HLZ. Dzień mija i jest już po 1200 LT, kiedy podejmujemy decyzję o kolejnym krótkim odpoczynku. Fush i Q wyglądają na nieco bardziej zmęczonych, niż ja i Mycha. Poza tym Fush doznał kontuzji uda, co rzutuje na nasz marsz. Po godzinie 1300 LT podejmujemy decyzję o wymarszu. Tym razem wykonamy zadanie, które ma na celu podejście pod garnizon wroga i wykonanie zwiadu w oparciu o procedurę SALUTE. Musimy ocenić ilość wroga, czym dysponują jaki mają reżim pracy, w jakim są kamuflażu oraz wykonać szkic garnizonu.

Rozdział IV – jak rozpętałem II Wojnę Światową

Jesteśmy prawie na miejscu. Jako punkt na wstępną obserwację terenu wybieramy zalesiony kawałek wzgórza. Świadomi tego, że inna ekipa BO też mogła mieć podobny pomysł wbijamy na górę w pełnej gotowości i pełnym ubezpieczeniu. Na szczęście szczyt jest czysty. Otwieramy mapy i obmyślamy w jaki sposób będziemy lokalizować garnizon, którędy pójdziemy, gdzie się wyewakuujemy w razie wypadku, gdzie zrobimy ratunkowy RV. Wszystko jest już prawie gotowe, gdy nagle za naszymi plecami słyszymy wjazd dwóch aut, z których wysypuje się co najmniej kilkanaście osób. Kurwa! Nadajnik!!! Pewnie nas śledzili od dłuższego czasu, a teraz wysłali po nas ekipę. Szlag!! Zerwaliśmy się z góry i zadekowaliśmy się w ruinach po starej chacie. Każdy w pozycji ubezpieczonej trzymał swój perymetr. Po chwili głosy oddaliły się od nas... chyba szukali innej ekipy BO. Szybka ewakuacja i za propozycją Fusha, zaczynamy podchodzić domniemaną lokalizację garnizonu. Jesteśmy na nieosłoniętym terenie, a jedyne schronienie to stosy pociętych krzaków. Jesteśmy już prawie na szczycie górki, z której powinniśmy widzieć garnizon jak na dłoni i... co to??? Co tak bzyczy. Patrzę w niebo i nie wierzę... dron! Obniżył lot i zawisł na dnami. Zrywka!!! Dzida do lasu. Dron za nami, wykonał jeszcze kilka nalotów na naszą pozycję po czym wrócił za wzgórze. Masakra, tego się nie spodziewaliśmy.
Fush i Q chcą podejść jeszcze raz pod garnizon, ale od innej strony. Niechętnie, ale godzę się na to. Ja i Mycha będziemy ubezpieczali ich odwrót gdyby sprawy się skomplikowały. Chłopaki wchodzą na kolejne wzgórze i meldują na radiu, że mają kontakt wzrokowy z garnizonem. Co chwila spływają od nich meldunki, które notuję, do czasu... kiedy znów nad lasem zawisa dron. Ale to tylko jedno ze zmartwień uczestników, którzy chcieli podejść niepostrzeżenie bazę wroga. W lesie przeciwnik rozmieścił kilka kamer z czujnikami ruchu. Masakra... ale jest fun, bo trzeba dać z siebie sporo. W pewnej chwili słyszę na radiu: - KONTAKT!!! Padają pierwsze strzały, Fush i Q wpadli w wymianę ognia, zauważono ich. Fush oberwał na miejscu i został nieprzytomny. Katem oka widziałem z Mychą jak Q wycofuje się na nasze tyły, a za nim pościg podjęła trójka przeciwników. Z Mychą ściągamy po jednym z nich i podejmujemy próbę odbicia Q. Niestety ostatni przeciwnik w akcie desperacji zabija Q, a my cóż... zabijamy jego. Sytuacja się robi słaba, Q nie żyje, Fush jest nieprzytomny w rękach wroga, zostajemy we dwoje. Jednak problemów nie koniec, odwracam głowę i widzę kilkanaście osób biegnących w naszą stronę. Pięknie, kij w mrowisko! Zostaje tylko ucieczka, więc zawijam z Mychą ile sił w nogach przed siebie. Niestety w pewnym momencie słyszę, że Mycha oberwał i to fatalnie. W tym momencie jedyne co mi zostało to moje nogi.


Kontakty ogniowe naszej grupy podczas manewrów BO II


Rozdział V – Uciec i przetrwać

Biegłem ile fabryka dała, ale w pewnym momencie nastąpiło zmęczenie materiału. Po kilkunastu godzinach w terenie, i sumarycznie małej ilości snu, normalnie osłabłem. Za mną leci tłum, co robić? Jeb w krzaki – jedyne sensowne wyjście. Leżę na glebie, giwera zasłonięta liśćmi, leżę i czekam na to co się stanie. Dwa metry ode mnie zatrzymuje się kilka osób.
- On tutaj gdzieś jest! Pewnie kampi! Znajdziemy go Panowie, nie spierdoli!
- Rozstawcie się i tyralierą, krzak po krzaku!
Jak na mnie wejdą, to dupa, ale żywcem się nie dam. W tym momencie sobie przypomniałem, że przecież padła mi bateria w replice podczas ostatniej wymiany ognia. Kurwa... co za pech. Jak mnie dupną to będzie przesłuchanko – a to mi się wybitnie nie podobało, bo wiedziałem jakie są reguły zabawy.
- Szukać go!
- Nic nie ma, musiał spierdolić!
- Jeszcze raz, czeszemy w drugą stronę!
Mija prawie godzina, a ja tkwię w bezruchu i czuję jak krew przestaje mi dochodzić do jednej z rąk, bo niestety dupowato mi się ułożyła. Na szczęście zapada cisza, głosy przemieszczają dalej ode mnie. Mam teraz szansę na ucieczkę, rozglądam się ostrożnie nim wstanę... tak, jest pusto, wstaję... i w tym momencie widzę przeciwnika, dosłownie dziesięć metrów ode mnie przy drzewie. Szlag! Nim się odwrócił, ja znów leżałem na dobrze już mi znanej glebie. Wróg czesał jeszcze teren przez ok. 30 minut nim mogłem swobodnie opuścić to podłe, ale jakże szczęśliwe dla mnie miejsce.
Udałem się ok. 2 km dalej. Mogłem odetchnąć, wymienić baterię, sprawdzić stan amunicji i podjąć kolejne decyzje, co dalej? Mimo, że zostałem sam, zdecydowałem o kontynuowaniu misji. Była godzina przed 1700 LT, do EXFIL'u zostało 12 godzin. Czyli mogę jeszcze nieco zadań wykonać nim będę mógł opuścić teren AO. Zgłaszam do TOC straty mojego FT oraz to, że nie posiadam lokalizatora, bo podczas strzelaniny i pogoni był on w rękach Mychy. Niby powinno być mi lżej, bo „myśliwi” nie wiedzą o mojej pozycji, ale z drugiej strony jestem sam – a to bardzo niedobrze. Poza tym istnieje ryzyko zaplątania się przypadkiem między młot a kowadło, kiedy wróg zacznie ścigać jedną z ekip BO, a ja znajdę się między nimi.
TOC akceptuje kontynuację misji w moim wydaniu. Oceniam co mogę zrobić w pojedynkę - więc w drogę, bo za cztery godziny będzie ciemno i szanse na wykonanie niektórych zadań spadną w zasadzie do zera.
Ruszam na azymut w kierunku następnego geolokatora, cały czas czujnie, mając na uwadze, że w pobliżu nadal może przebywać wróg. W pewnym momencie skacząc przez rów w zasadzie w locie musiałem się złożyć do lądowania na glebie – taki klasyczny szczupak, bo wyjechały prawie na mnie dwa jeepy wypakowane wrogiem. Ciągle jeszcze byłem poszukiwany, tyle udało mi się wyłapać z ich rozmów, kiedy zatrzymali się ok 20 m ode mnie. Po chwili pojechali dalej, a ja wiedziałem, że teraz wszystkie możliwe do przejazdu drogi będą stanowiły dla mnie potencjalne zagrożenie.
Po godzinie dotarłem do oddalonego o ok. 5 km geolokatora. Kod spisany, koordynaty ustalone, teraz czas na ostatni geolokator i transmiter – dystans w azymucie to ok. 4 km, ale na przełaj nie dam rady, bo po drodze mam spore jezioro i kilka dużych skrzyżowań, najkrótsza możliwa droga to ok 7 km. Po kolejnej godzinie zaczynało się robić coraz ciemniej. Znalazłem miejsce na względnie spokojny odpoczynek by zweryfikować możliwości wykonania dalszych zadań. Wniosek był jeden – dotrę do transmitera i geolokatora, ale ich nie odnajdę, będzie za ciemno, a każde zapalenie latarki może być dla mnie tragiczne. Odpuszczam więc i kieruję się w miejsce gdzie kilkanaście godzin temu zrzuciliśmy z chłopakami plecaki. Zaczyna mi się kończyć woda oraz zjadłbym coś ciepłego. Po drodze podejmuję jeszcze jedno zadanie – opisanie kolejnego HLZ. Do plecaków zostało mi 2 km w linii prostej, już niedaleko. Po drodze panuje względny spokój, gdzieś w oddali słychać czasem warkot samochodów.
Dochodzę do dużego skrzyżowania, jest ciemno, dochodzi godzina 2300 i na wprost mnie strzelają światła nadjeżdżającego auta, odwracam się za siebie, a tam pojawia się kolejne auto. Szlag! Jestem między nimi, za chwilę mnie zauważą. Jedyna opcja, to szczupak w krzaki przy drodze. Miejsce w zasadzie nie wybrane specjalnie, ale innej opcji nie miałem. W plecy wbija mi się kawał gałęzi, leżę na podgiętych przedramionach z palcem na spuście – fatalnie niewygodna sytuacja. Samochody wygaszają światła i zatrzymują się ok. 20 – 30 m ode mnie, wyskakuje z nich kilkanaście osób. Zaczynają się organizować i co chwilę słyszę komendy ich dowódcy:
- Cicho, przeszukamy wszystko i powoli, tutaj mieliśmy ostatni namiar.
Myślę sobie, że to chyba nie chodzi o mnie, bo przecież nie mam lokalizatora, więc pewnie jest tutaj jeszcze jedna grupa BO. Lecz uświadamiam sobie, że przed chwilą wysyłałem potwierdzenie wykonania zadania w HLZ, które jest w zasadzie oddalone o ok. 300 m stąd. Może przechwycili mój meldunek??? Nie wiem, zresztą to jest nieistotne w tej chwili, bo mam inny problem. Słyszę kolejne komendy:
- Rozstawcie się szeroko, powoli do przodu, przeczeszemy metr po metrze ten teren, nikt nie nawieje.
Widzę jak światła latarek czeszą teren ok. 20 m ode mnie i kilka osób równo czesze teren. Po kilkunastu minutach nic nie znajdują.
- Wszyscy do drzew, może być do nich przylepiony, sprawdzić wszystkie.
Koło mnie rośnie spory świerk i koło niego ląduje jeden z „myśliwych”, który zatrzymuje się dosłownie kilka metrów ode mnie. Ich dowódca znajduje się też tuż przy mnie. Szlag! Niewygodnie się robi, prawa ręka kompletnie mi zdrętwiała, w ogóle jej nie czuję, muszę coś zrobić, bo zaczyna boleć nie do zniesienia. Delikatnie jak tylko potrafię przemieszczam ciało w plątaninie suchych gałęzi świrka i stało się to czego się najbardziej obawiałem... trzasnęła gałązka. KURWA! Zastygam w tak fatalnej pozycji, jak nigdy wcześniej i wiem, że jeżeli ruszę się ponownie to dostaną mnie jak na tacy.
- Cicho! Jest tutaj. Dajcie termowizję w moją stronę, świećcie na mnie i trochę w lewo.
No to po mnie, pomyślałem, za chwilę mnie zobaczą... już byłem przygotowany na desperacki zryw przed siebie, gdy usłyszałem...
- Kontakt 100 m przed nami na grodze.
Znaleźli, ale nie mnie.
- Widzę dwójkę ludzi z mapą na drodze.
Namierzyli kogoś innego, ale się nie śpieszą. Po chwili auta odjeżdżają a kilkanaście osób przemieszcza się w szyku bojowym w kierunku namierzonych celów. Jeszcze przez chwilę pozostaję na miejscu, po czym ruszam przed siebie. Jak ze mnie ciśnienie zeszło, kiedy znalazłem się poza zasięgiem wroga. Teraz tylko dotrzeć do plecaków. Po drodze mijam jeszcze tylko kilka mało przyjacielskich byków i ostatecznie ląduję w miejscu zrzutu plecaków. Jedzenie, woda, zmiana odzieży i co dalej...? Jest po północy, czyli 24 H za mną. Pozostało mi 5 godzin do rozpoczęcia procedury EPA i EXFIL z AO. Co mogę zrobić? Znaleźć spokojne miejsce na sen, kimnąć się do 0400 i później udać się w kierunku TOC. Wszystkie RV w korytarzu ucieczkowym raczej nie będą w moim zasięgu, za duże ryzyko ze strony wroga, który obstawi ten korytarz. Jedyna opcja po po 0500 LT udać się piechotą do oddalonego o ok. 12 km TOC'a unikając ewentualnych patroli wroga.
Znajduję świetną miejscówkę nieco przy skraju lasu z widokiem na drogę poniżej. Wrzucam się do bivi, układam giwerę w stanie gotowości pod ręką i sen przychodzi szybko. W pewnym momencie budzi mnie wilgoć na twarzy, pada gęsta mżawka, ale to nie wszystko... słyszę za sobą cichy trzask. Odwracam głowę i widzę wystający zza drzewa hełm z karabinem... nie zdążyłem przełożyć giwery, pada strzał, obrywam w ramię.
Po chwili do mojego przeciwnika dochodzi jeszcze kilka osób. Zachowują się spokojnie, cicho... to nie są „myśliwi” to inna ekipa BO. Rozpoznaję ich, a oni mnie.
- Van Black?
- Bosman?
Życie... niestety na takich imprezach koledzy czasem muszą strzelić do siebie. Dostałem od nich propozycję pomocy medycznej, niestety nic by ona nie dała. Cała moja karta ran pali się na czerwono. Fatalny postrzał – zgłaszamy do TOC trupa. Jest godzina 0315 LT. Zabrakło mi dwóch godzin do szczęścia, ale tak to właśnie jest. Niespodzianki czają się wszędzie. Dla mnie to koniec imprezy, i tym samym dla mojej grupy.



Trasa zielona - pełen skład SFSG Poznań.

Trasa czerwona - po stracie trójki, pozostał w terenie Bosman.


Rozdział VI – Podsumowanie

Na dziewięć ekip BO, które brały udział w manewrach, do końca przetrwały dwie, z czego tylko jedna zachowała pełny skład. Kiedy zostałem sam, dostałem informację, że poza mną w terenie zostały już tylko dwie ekipy, oznacza to, że większość ekip BO zostało wyciętych przez „myśliwych” już do godziny 1600 LT.
Nie było łatwo, ale nie było to też niemożliwe do przeżycia. Po tej imprezie bardzo dużo się dowiedziałem na temat swoich błędów i tego w jaki sposób należy przygotować siebie i swoich chłopaków do podobnych wyzwań. Tym bardziej, że wróg – nasi „myśliwi” - dysponował ogromem środków by móc nas schwytać i zlokalizować gdziekolwiek byśmy nie byli.
Całą imprezę, mimo czasem drobnych uchybień, jako uczestnicy oceniamy bardzo wysoko. Oby poziom imprezy nadal utrzymywał się na tak dobrym poziomie!
W tym miejscu składam podziękowania dla organizatorów za kawał przemyślanego scenariusza, oprawę i przeprowadzenie imprezy, oraz dla wszystkich uczestników za niesamowite zaangażowanie oraz wolę walki do ostatniego oddechu.


Bosman
(SFSG Poznań)

4 komentarze:

  1. Nastepnym razem pod dronem bede mial juz termo wiec zanim go uslyszysz to ja juz zobacze ... :) Pozdrawiam . BARZO

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja chciałbym dodać, że około 100 metrów od miejsca twojej śmierci znajdował się moduł pamięci satelity. Po twoim zabiciu wbiliśmy się w las, a jak wynika z późniejszej relacji okolo 20 minut poźniej chłopaki znów byli nie daleko ciebie ;). Brawo za wytrwałość na glebie!
    Pozdrawiam Wala-Pustak

    OdpowiedzUsuń
  3. @ Barzo: przygotujemy się na tą ewentualność i spróbujemy go zestrzelić :P
    @ Wala: generalnie po północy zaczęło się mocno gotować - było dobrze.

    Pozdrawiam również, Panowie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyznać trzeba, iż po północy przemykanie pomiędzy patolami zmotoryzowanymi, stało się bardziej zauważalne.

    Wilki nie odpuszczały.

    OdpowiedzUsuń