16 lipca 2012

MilSim 48H "Convoy Operations"


W dniach 13-15 lipca 2012 r. zebraliśmy się w pięcioosobowy skład i udaliśmy się w kierunku Borów Tucholskich - w jakim celu??? W jedynym słusznym - zmęczyć się, unorać i postrzelać :D

A było tak...
Piątek: Korzystając z tego, że mam urlop i mogę się wyspać spakowałem się o godz 3 w nocy, krótka drzemka i o 5 byłem już na miejscu zbiórki w Poznaniu. Fajka na stacji, załadunek do sportowo-dostawczej fury Fusha i w drogę...
Trasę pokonaliśmy popijając miodne i jakieś śliwkowe regionalne trunki, niejednokrotnie doznając przeciążeń jak w startującym promie kosmicznym w momencie wyprzedzania na 3 biegu tirów, traktorów i rowerzystów XP. Bazę znaleźliśmy już za drugim razem(za pierwszym razem pojechaliśmy za warszawiakami, choć logika podpowiadała mi, że nic dobrego z tego nie będzie). Postawienie obozu poszło sprawnie i już byliśmy gotowi.
Trafiliśmy do plutonu nr 4.



Zadanie 1 - 24h godzinny wypad zwiadowczy "na ciężko"(czyli z całym dobytkiem na plecach).

Załadowaliśmy się do helikoptera, 20 min lotu na miejsce lądowania. Trochę pokrążyliśmy po okolicy, aż w końcu założyliśmy FOBa (baza wypadowa), z którego później wysyłaliśmy patrole zwiadowcze.

Cisza, spokój, nic się nie dzieje, żadnego kontaktu przez kilka godzin. Właśnie zjadłem "kolację", wygodnie się ułożyłem i obserwowałem swój perymetr. Nagle zauważyłem kogoś podchodzącego pod naszą bazę na ok60m, spoglądam na Bosmana,a on pełen relaks, broń oparta o drzewo i pokazuję mi niewerbalnie "OK"(jak się później okazało pokazywał to do Fusha, który szedł się odlać). Chwilę później byliśmy,u już w centrum akcji! Spora grupa przeciwników próbowała nas otoczyć. Odbiliśmy atak nie dając się oflankować, a grupa zwiadowców wezwana przez radio wjechała przeciwnikom na plecy, na komenda przez radio "Nie mają już sił uciekać, dojechać ich" wyskoczyliśmy do przodu i było po sprawie. Bilans starcia: Bosman ciężko ranny w rękę, 7 przeciwników trwale wyłączonych z walki, jeden jeniec. Helikopter zabrał rannego i jeńca do bazy, a reszta ruszyła w drogę założyć nowego FOBa, bo ten nie był już bezpieczny.



Noc spędziliśmy wartując (spaliśmy po ok 1,5h), trochę padało, kilka wypadów na pobliski most, żeby dać osłonę wracającym konwojom.
Sobota - pobudka(dla tych co mieli przyjemność spać) o godz. 4:00, wymarsz przed 5:00. Szliśmy bez większych przerw do godz ok 11:00, przyleciał po nas helikopter i powrót do bazy. Po co szliśmy tak daleko na ciężko?!Do dziś nie wiem, ale jak się później okazało, nie była to ostatnia nieprzemyślana decyzja naszego sztabu.

W bazie przywitał nas już w pełni zdrowy Bosman. Dostaliśmy aż 3h przerwy, starczyło nam to na uzupełnienie magazynków, posiłek i ok 1,5h snu.

Zadanie 2 - 3godzinny wypad na lekko pilnować "bardzo ważnego mostu". Prowadzący nasz pluton megauberkomandosi zaprowadzili nas do celu najdłuższą i najbardziej bezsensowną drogą jaka była możliwa. Zanim dotarliśmy do celu zaczęło lać(był to resztki tornada, które ok 20km dalej zrównało las z ziemią). Dotarliśmy do mostu, obstawiliśmy go i zostaliśmy tak w deszczu 5h (wypad miał trwać 3h, wyszło 6h).


Z czego ostatnie 2h nasza brytyjska ekipa była totalnie rozluźniona wiedząc dobrze, że nie znajdzie się nikt na tyle głupi, żeby w taką pogodę atakować ten most. Nasi przyjaciele w amerykańskich mundurach nie byli na tyle inteligentni i trwali w pełnej gotowości bojowej :) Jak dobrze przewidzieliśmy, nic się nie wydarzyło, mokrzy wróciliśmy do bazy(po drodze spotkaliśmy nasz transporter, który nasz podwiózł). No i niespodzianka! 2h przerwy do następnego wylotu, bunt naszego dowódcy Tira, że to nie selekcja, że nie damy rady (nie mówił oczywiście o nas ;) ) nic nie dał. Rozkazu nie cofnięto.

Zadanie 3 - głęboki wypad w celu osłony konwoju, prawdopodobieństwo kontaktu z wrogiem najwyższego stopnia. Wsparcie: ekipa z noktowizorami.
Nie było łatwo zebrać się do wyjazdu, w butach woda, skrajne niewyspanie, ale rozkaz to rozkaz. Helikoptery zawiozły nas ok 8km w linii prostej od naszej bazy. Zabezpieczyliśmy teren, rozwinęliśmy anteny od radiostacji dalekiego zasięgu.

Kiedy dotarły do nas helikoptery z drugą turą ludzi było już kompletnie ciemno. Korzystając z okazji, dwóch megauberkomandosów zabrało się helikopterem do bazy, bo jednego bolała kostka, a drugi dostał jak to stwierdził "dziwnych drgawek"(nie mogłem się powstrzymać, żeby to napisać :D ).
I znów kilka godzin wędrówki po lesie(jakby nie można nas było wysadzić bliżej celu).
Zanim doszliśmy do wyznaczonego punktu dołączył do nas pluton nr 2. No i tu wyszło szydło z worka. Sztab kompletnie nie rozwiązał kwestii zgrania między plutonami. Cel był wyznaczony, ale kompletnie żadnej informacji, kto, kiedy, z której strony, wyznaczonych haseł kontaktowych, komunikacji radiowej, 0 rozpoznania terenu. Dowódcy plutonów coś ze sobą ustalili, rozdzieliśmy się i poszliśmy dalej...
Kawałek przed celem pluton się zatrzymał. Bosman wysłał mnie i Fusha na rozpoznanie terenu(podobno wzbudziliśmy tym sensację, wszyscy pytali z jakiej jesteśmy ekipy, że się nie boimy tego zrobić ;) ).
Wykonaliśmy rozpoznanie, wracamy i nagle zobaczyłem na sobie czerwoną plamkę celownika laserowego, 0.5 sekundy później już leżałem ranny na glebie. Fush też. Co to było?! Pluton nr 2! Rany na szczęście okazały się lekkie, interwencja medyka i mogliśmy iść dalej.
Dotarliśmy do celu - przejazd kolejowy. Po chwili nadjechał nasz konwój, wybuch ładunku improwizowanego i rozpętało się piekło. Ciemno jak w d*pie, wróg wszędzie, nasi wszędzie, zero informacji, kto jest gdzie. Z Bosmanem zajęliśmy z pozoru bezpieczne miejsce i ostrzeliwaliśmy przeciwnika. Nagle Bosman przyjął serię w poślad. Skąd, jak?!Znowu ku*wa pluton nr2!
Wymiana ognia trwała długo, straty po obu stronach były ogromne, resztki naszego plutonu wycofały się i wpadły na wycofujące się resztki przeciwnika pomieszane z wędrującymi wszędzie trupami. Nie było kompletnie wiadomo co się dzieje, z naszego plutonu przeżył tylko Rzufik z R-Team i dwie inne osoby. Jako trupy po kolejnym kilkukilometrowym marszu dotarliśmy na miejsce lądowania, gdzie czekały już na nas helikoptery. To był dla nas koniec imprezy - niedziela 4 rano (był tylko jeden resp w sobotę).

Podsumowując: nikt nam tego nie odbierze, że daliśmy radę! Przetrwaliśmy skrajny brak snu, ulewne deszcze, niekończące się marsze, owady, nocki bez namiotu i śpiwora itp.

Od strony organizacyjnej można sie moim zdaniem doczepić tylko(albo AŻ) działania sztabu, którego wiele rozkazu nie miało żadnego uzasadnienie. Zadania rozdzielane bardzo nierówno. Kompletny brak zgrania między plutonami - na imprezie o takim poziomie to wg mnie kompletnie niedopuszczalne!

Moim zdaniem najlepszym podsumowanie imprezy były słowa Rzufia, które brzmiały mniej więcej tak:zamiast siedzieć w domu wygodnie na kanapie, popier*alamy w tym lesie, mokrzy, zmęczeni, śmierdzący, upodleni, wpier*alamy jedzenie z puszki i śmiejemy się ze wszystkiego....
Kobiety nigdy tego nie zrozumieją!

Yyhmmmmmmmm(odgłos zdychającej żyrafy)

Dzięki chłopaki za godny wyjazd!



Autor: Felek