Zapowiedź organizatora (Legion Pretorians) brzmiała: "Gramy w formule zbliżonej do legendarnego BlackOpsa, czyli czeka Was starcie całkowicie niesymetryczne. Po jednej stronie zorganizowane siły zbrojne broniące własnego terenu, po drugiej małe (do 6 osób) oddziały bojowe najemników, mające przeniknąć na teren nieprzyjaciela, wykonać szereg zadań i opuścić teren operacji (najemnicy konkurują i walczą także pomiędzy sobą). Najemnicy nie posiadają żadnej bazy i po wejściu na teren gry są zdani tylko i wyłącznie na siebie."
Dodatkowo każdy najemnik miał zostać wyposażony w nadajnik GPS, który przekazywał odczyty bezpośrednio do łowców. Nie wiadomo było tylko czy albo z jakim opóźnieniem. Dla bezpieczeństwa należało jednak przyjąć, że pozycja najemników będzie znana on-line. Niejeden zadałby pytanie, po cholerę pchać się do strony, która od początku ma przesrane i jest z góry skazana na niepowodzenie? My jednak mając w pamięci Kaskadę czyli jedną z najlepszych imprez w jakiej uczestniczyliśmy w naszym airsoftowym życiu postanowiliśmy podjąć rękawicę. Niektórzy z nas pamiętają również Black Opsa. Wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie i pewnie się nie uda ale potraktowaliśmy to trochę wyzwaniowo, trochę jak walkę z własnymi słabościami. Bo jest wyzwaniem działanie w stanie ciągłego zagrożenia i niepewności i to bez dłuższych odpoczynków, w terenie w zasadzie nieograniczonym. Od początku postawiliśmy na pełną mobilność bez snu przez max 36 h czyli mniej więcej tyle ile miała trwać impreza. Postanowiliśmy maksymalnie odchudzić wyposażenie. Jeśli plecaki to nie większe niż 20l. Zrezygnowaliśmy ze śpiworów, karimat i innych umilaczy. Podstawą dobytku była woda, trochę żarcia na zimno, kilka magazynków, gps'y, gore-tex i jakaś dodatkowa termoaktywka czy polar. Niektórym udało się wcisnąć cały ten skromny bagaż w pasoszelki. Po imprezie i tak się okazało, ze mieliśmy za dużo bo większość wróciła dokładnie w tym, w czym wychodziła czyli termoaktywce i lekkiej bluzie. Z jedzeniem też trochę przesadziliśmy, za to wody było "na styk", a przecież każdy miał jej kilka litrów.
Przed imprezą spłynęły zadania. Z dwóch głównych wybraliśmy jedno plus kilka dodatkowych, których realizację uzależnialiśmy od sytuacji w grze. Nasz plan zakładał przetrwanie jak najdłużej i opierał się na pełnej mobilności. Szanse na dotrwanie do EXFIL'u były raczej znikome. Wróg dysponował przecież parkiem maszynowym, zaawansowaną optoelektroniką i miał bazę, w której mógł odpocząć. Ponieważ formuła imprezy jest dość otwarta pojawiały się pomysły wykorzystania cywilnych ciuchów, a nawet środków transportu typu rower. Ostatecznie jednak odpuściliśmy sobie wszelkie egzotyczne tematy i pozostaliśmy przy tradycyjnym umundurowaniu, malowaniu ryja, ghillie hat'ach, maskowaniu broni i jakichś tam frędzlach na plecakach/oporządzeniu. INFIL ustaliliśmy na 2200 25AUG2017, EXFIL na 0700 27AUG2017.
Nadszedł w końcu długo oczekiwany dzień i po tradycyjnym ostatnim porządnym posiłku w przydrożnej knajpie stawiliśmy się w czteroosobowy składzie (Berani, Dragon, Fala, Felek) w wyznaczonym punkcie. Ok 22.00 wpadli orgowie na szybką odprawę, rozdali nadajniki, rzucili kilka niezbędnych informacji, życzyli powodzenia i ruszyli dalej ogarniać imprezę. Od tej chwili byliśmy już w grze. Należało ewakuować się jak najszybciej. INFIL mieliśmy w jednej z wiosek otaczających teren, na którym znajdowały się punkty z zadaniami. Do najbliższego mieliśmy jakieś 8 km w linii prostej. Dodatkowe zagrożenie stanowiły asfaltowe dróżki, którymi wróg mógł w każdej chwili szybko dojechać oraz otwarte pastwiska, które trzeba było pokonać żeby schronić się w lasach porastających Wzgórza Dylewskie. Tak więc ruszyliśmy szybko w drogę co okazało się dobrym pomysłem bo jak się dowiedzieliśmy już po imprezie pierwsi najemnicy padli już kilkanaście minut od startu w podobnych okolicznościach.
Pierwszych kilka kilometrów wiodło przez otwarte pastwiska. Szliśmy wzdłuż cienkich szpalerów drzew stanowiących granice pól. Nie mieliśmy nokto, nie używaliśmy latarek. Jedynym wspomagaczem była jedna sztuka budżetowej wersji Flira, która reklamowana jest jako sprzęt do poszukiwań kotka w ogródku przez panie domu.... Niemniej dodawał nam bardzo otuchy, szczególnie na drogach i otwartych przestrzeniach. Ten odcinek był o tyle niebezpieczny, że łowcy mogli w prosty sposób antycypować naszą trasę na podstawie wskazań naszych nadajników. Nie mieliśmy zbyt wielu możliwości kluczenia. Na szczęście przebyliśmy go dość szybko i bez większych niespodzianek, z kilkoma fałszywymi alarmami powodowanymi przez zwierzęta.
Po przecięciu ostatniego tej nocy asfaltu i minięciu ostatniej chałupy dotarliśmy do lasów porastających wzgórza. I tu czekała nas przykra niespodzianka. Las był strasznie gęsty, krzaczory wydawały się ciągnąć w nieskończoność, a każdy krok powodował zbyt duży hałas. Poza tym było ciemno jak w dupie i często musieliśmy iść jeden za drugim trzymając rękę na ramieniu tego przed nami. Dramat. Na naszej drodze pojawiały się bagna, jary i wąwozy. Wędrowaliśmy raz w górę, raz w dół. Nie było szans żeby w takich warunkach dotrzeć na czas do pierwszego zadania. Chyba pierwszy raz pokonał nas nocny las. Wybraliśmy więc mniej bezpieczną opcję pójścia leśnymi drogami. I tu kolejne rozczarowanie. Odkryliśmy, ze drogi wiją się wokół wzgórz, zmieniając ciągle kierunek, opadając i wznosząc się na przemian albo wogóle kończąc polaną. Mapy wgrane w nasze gps'y okazały się kompletnie nieprzydatne. Musieliśmy iść na czuja. Gdzieś w oddali było czasem słychać krążące pojazdy. Zakładaliśmy, że to wróg. W końcu postanowiliśmy odpocząć dłuższą chwilę. Wbiliśmy się więc nieco głębiej w las i zaszyliśmy pośród powalonych drzew i chaszczy. Wystarczyło 5 minut żeby doszedł naszych uszu zbliżający się warkot silnika. Następnie usłyszeliśmy kilka trzaśnięć drzwiami w bliżej niesprecyzowanej odległości. To nam wystarczyło żeby natychmiast się poderwać i ruszyć z kopyta w przeciwnym kierunku. Oczywiście naszą ucieczkę spowolniły gęste krzaki, przez które znowu trzeba się było poruszać jeden za drugim, niemalże za rękę. Nie dane nam było dowiedzieć się kto przyjechał bo zdołaliśmy oddalić się bezpiecznie. Kolejne godziny spędziliśmy na marszu w stronę zadania dodatkowego, którego i tak już nie byliśmy w stanie wykonać. Okno czasowe wynosiło zaledwie 0,5h. Nie było szans. Mieliśmy jednak szczęście w nieszczęściu bo punkt ten okazał się być dość "kontaktowym" i podobno niejeden zakończył na nim grę. Okno naszego głównego zadania otwierało się dopiero w okolicach północy z soboty na niedzielę więc mieliśmy jeszcze prawie dobę na to żeby tam dotrzeć i realizować po drodze zadania dodatkowe czyli głównie zbieranie zrzutów. Pierwsze koordynaty już mieliśmy. Były w znacznej odległości w kierunku naszego marszu. Kolejne przyszły o 3:47. Następna informacja trochę nas zaniepokoiła bo oprócz lokalizacji zasobników był komunikat, że można brać po dwie koperty. To oznaczało, że sporo ekip zostało już wyeliminowanych więc automatycznie poziom trudności wzrósł. A była dopiero ósma rano czyli mieliśmy ledwie 10 godzin gry za sobą.
Podjęcie pierwszej koperty przebiegło sprawnie i odbyło się już za dnia. Zasobnik zastaliśmy nienaruszony i byliśmy pierwszą ekipą, która wzięła kopertę. Pechowo, wskutek niedoczytanego SMS'a, wzięliśmy tylko jedną i ruszyliśmy w kierunku następnego zrzutu, od którego dzieliło nas kolejnych kilka kilometrów. Mijając w odległości ok 1,5 km zadanie z VIP'em, postanowiliśmy chwilę odpocząć. Szliśmy wtedy wąwozem wzdłuż niemrawego strumyka. Nie siadając oparliśmy się po prostu o strome porośnięte mchem i krzakami zbocze. Dwie minuty później z kierunku, w którym zmierzaliśmy, wyłoniła się grupa najemników. Przemieszczali się powoli, wzgórzem. Zastygliśmy. Znajdowali się w odległości ok 200 metrów i powoli zmierzali w naszą stronę. Na szczęście nas nie zauważyli, a było ich więcej. Przystanęli jeszcze w odległości niecałych 100 m, rozglądali się długo i zmienili nieco kierunek. Odetchnęliśmy.
Dzień wstał już na dobre, a my połykaliśmy kolejne kilometry. Pogoda była niezła, temperatura znośna. Kilka godzin później znaleźliśmy kolejny zasobnik. I tu czekała nas niespodzianka. Zimna Pepsi! Miód na nasze ciała i dusze. Nic lepszego nie mogło nam się w tym momencie przytrafić. Skrzynia była jeszcze nienaruszona więc i towar miał odpowiednią temperaturę. Wzięliśmy po sztuce na łeb + dwie koperty. Zbudowani ruszyliśmy dalej. Teren był mocno zróżnicowany. Mijaliśmy rzeczki i bajorka, przecinaliśmy wąwozy, leśne dróżki, młodniki, mniej lub bardziej strome zbocza. Odpoczywaliśmy coraz częściej ale jak najkrócej się dało. Okolica ożyła, a był to czas intensywnych prac rolniczych. Zewsząd słychać było odgłosy traktorów, kombajnów i ludzi. To plus zmęczenie trochę usypiało naszą czujność. Od kilku godzin czyli 8:00 rano nie mieliśmy kontaktu z wrogiem. Szczerze mówiąc przez całą sobotę aż do wieczora zastanawialiśmy czy gra się jeszcze toczy. Po kolejnym zasobniku nie było śladu. Następne koordynaty też były puste. Jak się potem dowiedzieliśmy, łowcy za każdą wybitą osobę otrzymywali bonus w formie informacji. Mogły to być np namiary na zrzuty, które natychmiast likwidowali. I taki też los spotkał kilka odwiedzonych przez nas punktów. Pod wieczór musieliśmy już skierować się na ostatnie zadanie główne, które leżało w odległości kilku kilometrów i miało się rozpocząć około północy. Teren do pokonania był już zdecydowanie trudniejszy bo bardziej otwarty niż dotychczas. Postanowiliśmy opóźniać marsz ile się da byle do zmroku. Ok godziny 20:00 zaobserwowaliśmy w końcu pojazdy wroga. Na nieszczęście kierowały się w stronę naszego zadania. Szanse na powodzenie zmalały jeszcze mocniej. Wyglądało na to, że znają już nasz cel. Niemniej ruszyliśmy. Postanowiliśmy podejść z południa w większej odległości od drogi niż pierwotnie zakładaliśmy, następnie skręcić na wschód i podejść do niej prostopadle. Celem było jej zaminowanie na krótkim odcinku. Szliśmy skrajem mokrej łąki. Dotarliśmy do punktu, w którym zamierzaliśmy zmienić kierunek na wschodni. Do pokonania pozostało jeszcze jakieś 100-200 m otwartego terenu. Na termo wyłowiliśmy kilka postaci i pojazdów kręcących się na naszej drodze. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko bo i oni nas dostrzegli, a sprzętu mieli trochę więcej. W naszą stronę z rykiem ruszył samochód. Noc rozświetliły szperacze o mocy chyba miliona lumenów. Kompletnie oślepieni rzuciliśmy się na ziemię. Do dyspozycji mieliśmy niestety tylko kępę wysokiej trawy i jedno jedyne, za to grube, drzewo. Coś tam postrzelaliśmy ale nie wiem dokładnie z jakim skutkiem bo zamieszanie było spore. Mieli rannych ale z naszej czwórki jeden KIA i dwóch rannych. Tylko czwartemu udało się skutecznie ukryć w wysokiej trawie, z którą nie poradziła sobie termowizja. Miał szczęście, że nie został nadepnięty, a było blisko bo na odległość buta. Dla 3/4 ekipy impreza dobiegła końca po 24 godzinach. Byliśmy jedną z ostatnich drużyn w terenie. Jedyny, który przeżył, nie miał niestety ani kasy ani min do wykonania zadania (nieszczęśliwie wszystko miała pechowa trójka) i niedługo później również zakończył grę. Później okazało się, że tuż obok nas, ukrywała się inna ekipa najemników. Łowcy mieli więc dużo czasu żeby urządzić zasadzkę na podstawie wskazań naszych gps'ów i lokalizacji zadania, którą w międzyczasie udało im się poznać. W terenie nie udało im się nas dorwać. Całą grę przetrwały tylko dwie osoby z innej ekipy realizując EXFIL. Niestety do zwycięstwa zabrakło im punktów z wykonywanych zadań.
Imprezę oceniamy bardzo wysoko i plasujemy wśród najlepszych spośród tych, w których braliśmy udział. Z doświadczenia wiemy, że scenariusze oparte na skrytym działaniu małych niezależnych zespołów, bez łańcucha dowodzenia są zawsze udane. Tutaj dodatkowo uczestnicy musieli być cały czas na pełnych obrotach ze względu na depczących im po piętach łowców, a chwile słabości mogły szybko przerodzić się w porażkę. Zdobyliśmy cenne doświadczenie i mnóstwo wspomnień. Dziękujemy organizatorom Legion Pretorians za świetną zabawę bo nie jest łatwo o tak dobre imprezy.